Trochę, i bardzo powoli, zaczynam rozumieć, że postęp w życiu duchowym to
zazwyczaj nie owoc wysiłku woli, zdobywanie kolejnych zasług, To raczej
wynik zgody na pozbywanie się rzeczy zbędnych. To zgoda na rezygnację
z perfekcjonizmu, z nadmiernych ambicji, zgoda na to, że czasem jest
zupełnie inaczej niż bym chciała. Zgoda na ogołacanie mnie ze mnie.
Zgoda na robienie przestrzeni dla kogoś Większego.
Nie ma to wiele wspólnego z ubóstwem materialnym, brakiem działania,
ucieczką od świata, albo innymi rzeczami, które łączą się z fałszywą pokorą.
To raczej wewnętrzna zgoda na nie moją – szerokość, wysokość, głębokość…
Czy to trudne? W początkowej fazie boli jak pozbywanie się toksyn.
Cały organizm bardzo się broni.
Z czasem okazuje się, że to niezwykle
wyzwalające. Im mniej toksyn, tym lżej i zdrowiej. A moje „ja” wcale nie
ginie. Przemienione, wypełnione siłą nie ze mnie, nie ma potrzeby stawać
na piedestale.
Jest. I wie kim jest:)